
Felietony | Marek Koszur
Szczecin? Szczecin jest jednak… bezpłodny
Nie, nie – jest niezwykle piękny i elegancki. O każdej porze roku zaskakuje kreacjami zieleni i nastrojów. Ale… Ale prokreacja twórcza – bo ją mam na myśli, nie jest najsilniejszą stroną tego miasta.
Inspiracji nie brakuje. Tu Puszcza Bukowa, tam – Głębokie a w centrum – Różanka czy zapierające dech w najbardziej kształtnych piersiach miasta – Wały Chrobrego.
Niestety – od lat widok na Odrę przypomina mi… fototapetę. Po wodzie nic tam praktycznie nie pływa. Chyba, że… Chyba że latem, zapędzone w merkantylnym wyścigu od portu do portu – żaglowce.
Przypłyną, rozświetlą reje i maszty, rozkochają w sobie, podniecą i… odpłyną w siną dal. Wiadomo – żaglowce…
A Szczecin… jak był muzycznie tak ciągle jest… bezpłodny.
A Carl Löwe i jego pieśni? – zakrzyknie z tych lepszych za-światów sam Mikołaj Szczęsny. A panna Lotte Lehmann – dorzuci bywalec Teatru Miejskiego w Stettinie, w połowie lat 20. XX wieku, której sam pan Stoewer ofiarowywał najnowsze modele samochodów z jego fabryki. No, jakże tak! Przymuszony tymi faktami – sam przyznam się i westchnę – tak, była pewna Iza z Berżeretek. Ale też Karin i Helena, a nawet Filipinka?
To – myślę niekiedy – wszystkiemu winna jest jednak moja nieśmiałość jakaś… Może wychowanie w duchu ciągłych przestróg mojej Mamy (właśnie świętowała imieniny), która powtarzała: jeśli nie masz naprawdę poważnych zamiarów, nie zawracaj dziewczynie głowy! Może tu leży mój problem z tą muzyczną, szczecińską „bezradnością”? Na scenie w Parku Kasprowicza, w smokingu skrojonym przez krawców Teatru Polskiego, radośnie wybiegałem przed publiczność zapowiadając występ Karin Stanek, a za mną wbiegał na estradę przerażony Tadeusz Klimowski, wołając, że tym razem Karin w osobie… Heleny Majdaniec! Pewnie śmieją się ze mnie na to wspomnienie – mój Ojciec i Ojciec Heleny, obaj szachiści, gdy siadali do partyjki, gdzieś w cieniu Pogoda…
Tadeusz… Ile szczecińskich piosenek skomponował Tadeusz Klimowski? Najbardziej znana to chyba ta o „czaju”, czyli herbacie, na festiwal piosenki radzieckiej?
Miał ci rękę mój Ojciec, gdy Tadeusza, w szkole w Krzeszycach, za spalenie ojcowej drewutni pokarał poleceniem nauczenia się na pamięć całego Eugeniusza Oniegina. Ten zapamiętał poemat. I śpiewnie cytatami zeń sypał po latach. Ojciec, przyjechał do Polski pociągiem wraz z repatriantami właśnie do Krzeszyc (koło Gorzowa Wlkp.). Ponoć pociąg się zepsuł, bo w planach mieli jechać dalej. A tu rok szkolny się zbliżał i szkołę trzeba było uruchomić, uczniów do niej nagonić i uczyć ich greki, łaciny, matematyki. Takiego na przykład Tadeusza, wisusa nad urwisy!
Do swojego pokoju redakcyjnego w szczecińskim radiu Tadeusz musiał przechodzić obok mojego biurka.
Spotkali się – Tadeusz z moim Ojcem w tej starej redakcji radia, jeszcze przy Niedziałkowskiego, w korytarzu, tym długim na parterze. Po trzydziestu latach? Poryczały się chłopy przepraszając nawzajem. Tadeusz, że na lekcjach Ojca nie uważał, bo komponował piosenki, a Ojciec, że za zaprószenie ognia od papierosów, w drewutni, gdzie krnąbrni uczniowie musieli rąbać polana, by wyładować nadmiar nieróbstwa – nie nauczył Tadeusza pieśni Horacego czy wersetów z Wergiliusza, ale… lubił, gdy ten grał na harmonii. Tadeusz otrzymał od Ojca specjalny „gest niedostrzegania niesubordynacji”. Potem, Ojciec kupił mi akordeon, od razu 120 basowy. I osiem bitych lat uczył na nim grać.
I co? I nic… Wręcz odwrotnie! Wtedy, mój muzyczny seksapil – eksplodował. Przez całe życie Żadna się przy moim ramieniu tak długo nie utrzymała jak…. tylko ona – Muzyka.
Ba!
Opery nawet próbowałem. Pomijam te trzydzieści słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia o Giuseppe Verdim (2003-2004), także epizody z tą prawdziwą operą, w czasie, gdy na Zamku kuncował sam Warcisław – ale właśnie w radiu… Na stole montażowym. Trudno było się nań zapisać, bo newsy, newsy i newsy miały priorytet. Ale wieczorami, po północy, wyjmowałem z szafki w willi przy al. Wojska Polskiego, na strychu, taśmy z nagraniami Fogga, Santor i… i tego trzeciego. Ale jego nagrań było mało. I odstawały jakością techniczną od głównych bohaterów mojej muzycznej love story na ich dwoje i tego… trzeciego. Miał to być żart, audycja na jakiś konkurs radiowy… Składała się z montażu lirycznych sekwencji z piosenek Fogga i pani Santor a… Miller był tym trzecim! Podrywaczem, czarodziejem, lowelasem, amantem, wałacęgą i tangistą, który głosem, muzycznym spojrzeniem hipnotyzował słuchaczki. No i jeździł motorem. Jak i ja. Ba, pędził przed siebie, jak Waluś Pawłowski – nasz szczeciński muzyczny św. Piotr…
W końcu – miejsce Tadeusza Millera zajął w mojej audycji Jerzy Połomski. Miałem do dyspozycji więcej jego narań. Ale głos i interpretacja Millera…
Kiedy wpadałem do pana Cebuli, zawziętego wprost kolekcjonera szelakowych, ale tylko polskich płyt gramofonowych – słuchaliśmy wszystkiego, a każde posiedzenie kończyliśmy Millerem. Pamięć o tym piosenkarzu była w Szczecinie i w Rozgłośni, gdy do niej trafiłem w 1970 roku jeszcze bardzo żywa. Leon Jakubowski, Zbigniew Pawlicki, ale także technicy. Pan Skabara… O! Miller, to był śpiewak. Tak się wtedy mówiło o wokalistach czy piosenkarzach. Śpiewak. Piosenki nie były czymś gorszym od operowych czy operetkowych arii.
Takiego Millera nie mieliśmy drugiego, do czasu, gdy pojawił się w radiu, w Pleciudze, w teatrze i operze – Mikołaj Müller.
Pamiętają Państwo? Wszystkie pierwsze polskie reklamy z świętym Mikołajem to był głos mojego Mikołaja! Mojego, bo był głównym lektorem moich wszystkich audycji ogólnopolskich.
Kto mógł Mikołajowi głosu użyczyć jak nie… sam święty Mikołaj?
Mikołaj mieszkał przez długi czas w apartamenciku na szczycie wieży Zamku Książąt Pomorskich. Więc do spraw ponad doczesnych miał bliżej niż ktokolwiek z nas. Potem – dziesiąte piętro przy Cyryla i Metodego. Zawsze wysoko. Przychodził do mnie ze swoim nauczycielem śpiewu, maestro Zygmuntem Szczepańskim, który w czasie okupacji, w budynku obok siedziby gestapo wystawił konspiracyjnie Pasję wg Św. Mateusza. Ludzie! Mają Państwo wyobrażenie?
Mąż Krystyny Szczepańskiej, gdy go zapytałem… A ja, czy ja też mógłbym śpiewać? (a było to podczas jednego z nocnych programów radiowych), popatrzył na mnie i z tym cudownym zaśpiewem lekko-kresowym odpowiedział: a chciałby pan? Tak stałem się posiadaczem największej muzycznej tajemnicy świata: żeby śpiewać, trzeba chcieć!
Ale… Ojca wspomniałem. Do klubu Pocztylion na Dworcową przez całe lata 60. biegałem z… mandoliną. Tę Ojciec przywiózł z wojny. Podgrywał na niej Jerzemu Gardzie, z którym nie jedną noc przespali w okopach. Kiedyś, pamiętam, korespondowali i rozmawiali o tym: Jerzy, mój Ojciec z Jerzym Waldorffem…
Któregoś razu, pewien żołnierz i pewna sanitariuszka postanowili się pobrać. Co tam – wojna, bomby i nieprzyjaciel. Miłość zwycięża.
W jakiejś wsi znaleźli kościółek, wyciągnęli proboszcza z łóżka, przygonili kościelnego.
Młoda para stanęła na kobiercu. Tak? Tak. Tak? – tak! No to się pocałujcie.
I wtedy ten Garda, sam Jerzy Garda – mówią największy polski śpiewak operowy miał spojrzeć na Ojca, by ten dał mu ton. Na mandolinie. Ten Garda, Jerzy, po wojnie dyrektor Opery Wrocławskiej, tragicznie i bezsensownie zakończył życie, bo prześmiewał gardło! Chorował, był przemęczony nieutannym powojennym śpiewaniem dla ludzi spragnionych sztuki, w siarczysty mroźny wieczór pojechał zastąpić innego śpiewaka, który stracił głos. Publiczność w sali opery czekała na spektakl. Garda dotrwał do końca przedstawienia. Wdała się infekcja i… Nie udało się go uratować.
Tenże Garda, w tym nie wiadomo jakim i gdzie kościółku – zaśpiewał dla nowożeńców „Ave Maria”.
Ojciec płakał zawsze, gdy o tym zdarzeniu opowiadał.
A ja… Na tej ojcowej mandolinie grałem Beatlesów…
I kiedy kilka dni temu w mailowej poczcie odezwał się dzwonek z treścią:
Szanowny Panie,
w imieniu Pani Dyrektor Jagody Kimber i Twórców spektaklu Król Tanga serdecznie zapraszam na pokaz premierowy.
KRÓL TANGA
POKAZ PREMIEROWY
WILLA LENTZA – SALA TEATRALNA
29.05.2025 r. – godz. 19:00
poczułem w sobie taki przypływ feromonów, że…. Muzycznych feromonów, oczywiście! Boże, co ja piszę? Poprawiam się: muzycznych emocji, że niemalże od trzech dni siedzę ładnie ubrany, przyczesany, pod krawatem i spoglądam co chwilę na ten list. Żebym nie zapomniał, nie przegapił dnia i godziny… Odsłuchałem wszystkie piosenki, jakie przez lata gromadziłem, nagrywając po nocach, a potem świtem bladym audycje państwa Danuty Żelechowskiej i Jana Zagozdy, którzy postać Tadeusza Millera co jakiś czas przypominali.
Przed kilku dniami rozmawiałem w Willi Lentza z Autorką scenariusza spektaklu. Mój Boże, nie ośmielę się powiedzieć, co widziałem w oczach tej skąpanej w czerwieni postaci. Mówić? Mam powiedzieć? Widziałem samą czerwień…. Kolor miłości.
Na plakacie dostrzegłem godność pana Piotra Klimka…. Zaraz, zaraz… czy nie jest to ten chudzielec, który w towarzystwie swojej koleżanki, dziś wziętej jazzowej wokalistki zapukał do mnie, bodaj w 1992 roku, do gabinetu na X piętrze wieżowca RiTV z pytaniem, czy telewizja nie mogłaby zasponsorować mu studiów w Amsterdamie lub Rotterdamie? Odpowiedziałem – mogłaby. I po roku – junior maestrowie, oboje przyszli z partyturami, i podziękowaniem, że telewizyjne honoraria za nieskomponowane jeszcze dzieła pozwoliły im czas jakiś uczyć się w Holandii…
Bezpłodny muzycznie Szczecin… Tak napisałem na początku tego felietonu…
Hm…
A Jan Szyrocki i nasze kontakty, a Anka i Basia z księgarni Muzycznej przy Śląskiej, a szarlotka pani Izy w domu państwa Pawłowskich? (Maestro wpadał zawsze, gdy wracałam z zagranicy, bo wiedział, że przywoziłem mechaniczne zabawki automobilowe, a potem gry komputerowe i „Waluś” rywalizował z moim synem w dostępie do joysticka). Papuga Kasia uwielbiła siadać na Walusiowej Godności, skrzecząco dołączając się do okrzyków entuzjazmu Maestra i przedszkolaka.
Bezpłodny muzycznie Szczecin… Rzeczywiście, tak, tak napisałem…?
A ja, jak teraz widzę, ja miałem w ręku wszystkie jego muzyczne cudności. No bo Sting, który omal nie zaśpiewał na koncercie galowym pierwszego zlotu żaglowców, gdy właśnie ruszał w trasę z reaktywowaną grupą The Police? A Jose Carreras, którego zaprosiłem na koncert na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich w 1993. A Rick Wakeman z ‘Yes”, z synem Adamem czy Paco de Lucia ze swoim teatrem flamenco również na zamku i filmowany przez ekipę Kanału 7 TV Szczecin dla telewizyjnej Dwójki?
Czyli… to ja miałbym być winny owej muzycznej bezdzietności Szczecina?
A te wszystkie, WSZYSTKIE najsłynniejsze koncerty transmitowane przez Kanał 7 Telewizji Szczecin dla anten ogólnopolskich? W kalendarzu z 1993 roku, gdy kilka dni temu wpadł mi w rękę – widzę potwierdzone terminy spotkań z Tiną Turner, z Julio Iglesiasem. A potem ta trzydniowa wizyta u Luciano Pavarottiego w Modenie? To wszystko muzycznie działo się w Szczecinie!
I co ja z tym wszystkim zrobiłem?
Szczecin był przynajmniej medialnie przez kilka lat niepohamowanym, nieokiełznanym płodzicielem muzycznych zdarzeń. Kiedy odszedł Freddie Mercury to Kanał 7 TV Szczecin jako pierwsza stacja na świecie wyemitował program jemu poświęcony. O dzień wcześniej niż pokazała ten dokument BBC!
Gdzie są te wszystkie dzieci moje – te… te… muzyczne uniesienia?
Zawsze, kiedy późnym wieczorem wracam z Zamku i mijam Starówkę (dziś chyba inaczej się ten klub nazywa) idę zawsze w gronie Krzysztofa Kolbergera, Zbigniewa Wodeckiego, Zosi Czernickiej, Warcisława Kunca, Piaska i Natalii Kukulskiej. I ktoś jeszcze tam był… Idziemy na piwo? Nie, jeszcze nie dziś, bo do premiery „Królewny Śnieżki” zostało parę godzin.
Czy kiedykolwiek w Szczecinie odbył się tak bajecznie muzyczny spektakl jak tamten? W Operze?
Mam nadzieję, że ten z i o Tadeuszu Millerze w Willi Lentza, pobudzi wszystkie namiętności, których pokłady – jak widać – są w Szczecinie niewyczerpywalne.
Niestety – od lat widok na Odrę przypomina mi… fototapetę. Po wodzie nic tam praktycznie nie pływa. Chyba, że… Chyba że latem, zapędzone w merkantylnym wyścigu od portu do portu – żaglowce.
Przypłyną, rozświetlą reje i maszty, rozkochają w sobie, podniecą i… odpłyną w siną dal. Wiadomo – żaglowce…
A Szczecin… jak był muzycznie tak ciągle jest… bezpłodny.
A Carl Löwe i jego pieśni? – zakrzyknie z tych lepszych za-światów sam Mikołaj Szczęsny. A panna Lotte Lehmann – dorzuci bywalec Teatru Miejskiego w Stettinie, w połowie lat 20. XX wieku, której sam pan Stoewer ofiarowywał najnowsze modele samochodów z jego fabryki. No, jakże tak! Przymuszony tymi faktami – sam przyznam się i westchnę – tak, była pewna Iza z Berżeretek. Ale też Karin i Helena, a nawet Filipinka?
To – myślę niekiedy – wszystkiemu winna jest jednak moja nieśmiałość jakaś… Może wychowanie w duchu ciągłych przestróg mojej Mamy (właśnie świętowała imieniny), która powtarzała: jeśli nie masz naprawdę poważnych zamiarów, nie zawracaj dziewczynie głowy! Może tu leży mój problem z tą muzyczną, szczecińską „bezradnością”? Na scenie w Parku Kasprowicza, w smokingu skrojonym przez krawców Teatru Polskiego, radośnie wybiegałem przed publiczność zapowiadając występ Karin Stanek, a za mną wbiegał na estradę przerażony Tadeusz Klimowski, wołając, że tym razem Karin w osobie… Heleny Majdaniec! Pewnie śmieją się ze mnie na to wspomnienie – mój Ojciec i Ojciec Heleny, obaj szachiści, gdy siadali do partyjki, gdzieś w cieniu Pogoda…
Tadeusz… Ile szczecińskich piosenek skomponował Tadeusz Klimowski? Najbardziej znana to chyba ta o „czaju”, czyli herbacie, na festiwal piosenki radzieckiej?
Miał ci rękę mój Ojciec, gdy Tadeusza, w szkole w Krzeszycach, za spalenie ojcowej drewutni pokarał poleceniem nauczenia się na pamięć całego Eugeniusza Oniegina. Ten zapamiętał poemat. I śpiewnie cytatami zeń sypał po latach. Ojciec, przyjechał do Polski pociągiem wraz z repatriantami właśnie do Krzeszyc (koło Gorzowa Wlkp.). Ponoć pociąg się zepsuł, bo w planach mieli jechać dalej. A tu rok szkolny się zbliżał i szkołę trzeba było uruchomić, uczniów do niej nagonić i uczyć ich greki, łaciny, matematyki. Takiego na przykład Tadeusza, wisusa nad urwisy!
Do swojego pokoju redakcyjnego w szczecińskim radiu Tadeusz musiał przechodzić obok mojego biurka.
- Koszur? A ja miałem nauczyciela….
Spotkali się – Tadeusz z moim Ojcem w tej starej redakcji radia, jeszcze przy Niedziałkowskiego, w korytarzu, tym długim na parterze. Po trzydziestu latach? Poryczały się chłopy przepraszając nawzajem. Tadeusz, że na lekcjach Ojca nie uważał, bo komponował piosenki, a Ojciec, że za zaprószenie ognia od papierosów, w drewutni, gdzie krnąbrni uczniowie musieli rąbać polana, by wyładować nadmiar nieróbstwa – nie nauczył Tadeusza pieśni Horacego czy wersetów z Wergiliusza, ale… lubił, gdy ten grał na harmonii. Tadeusz otrzymał od Ojca specjalny „gest niedostrzegania niesubordynacji”. Potem, Ojciec kupił mi akordeon, od razu 120 basowy. I osiem bitych lat uczył na nim grać.
I co? I nic… Wręcz odwrotnie! Wtedy, mój muzyczny seksapil – eksplodował. Przez całe życie Żadna się przy moim ramieniu tak długo nie utrzymała jak…. tylko ona – Muzyka.
Ba!
Opery nawet próbowałem. Pomijam te trzydzieści słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia o Giuseppe Verdim (2003-2004), także epizody z tą prawdziwą operą, w czasie, gdy na Zamku kuncował sam Warcisław – ale właśnie w radiu… Na stole montażowym. Trudno było się nań zapisać, bo newsy, newsy i newsy miały priorytet. Ale wieczorami, po północy, wyjmowałem z szafki w willi przy al. Wojska Polskiego, na strychu, taśmy z nagraniami Fogga, Santor i… i tego trzeciego. Ale jego nagrań było mało. I odstawały jakością techniczną od głównych bohaterów mojej muzycznej love story na ich dwoje i tego… trzeciego. Miał to być żart, audycja na jakiś konkurs radiowy… Składała się z montażu lirycznych sekwencji z piosenek Fogga i pani Santor a… Miller był tym trzecim! Podrywaczem, czarodziejem, lowelasem, amantem, wałacęgą i tangistą, który głosem, muzycznym spojrzeniem hipnotyzował słuchaczki. No i jeździł motorem. Jak i ja. Ba, pędził przed siebie, jak Waluś Pawłowski – nasz szczeciński muzyczny św. Piotr…
W końcu – miejsce Tadeusza Millera zajął w mojej audycji Jerzy Połomski. Miałem do dyspozycji więcej jego narań. Ale głos i interpretacja Millera…
Kiedy wpadałem do pana Cebuli, zawziętego wprost kolekcjonera szelakowych, ale tylko polskich płyt gramofonowych – słuchaliśmy wszystkiego, a każde posiedzenie kończyliśmy Millerem. Pamięć o tym piosenkarzu była w Szczecinie i w Rozgłośni, gdy do niej trafiłem w 1970 roku jeszcze bardzo żywa. Leon Jakubowski, Zbigniew Pawlicki, ale także technicy. Pan Skabara… O! Miller, to był śpiewak. Tak się wtedy mówiło o wokalistach czy piosenkarzach. Śpiewak. Piosenki nie były czymś gorszym od operowych czy operetkowych arii.
Takiego Millera nie mieliśmy drugiego, do czasu, gdy pojawił się w radiu, w Pleciudze, w teatrze i operze – Mikołaj Müller.
Pamiętają Państwo? Wszystkie pierwsze polskie reklamy z świętym Mikołajem to był głos mojego Mikołaja! Mojego, bo był głównym lektorem moich wszystkich audycji ogólnopolskich.
- Ty mi mów… – wpadał zziajany do studia, brał do ręki tekst, siadaliśmy przy mikrofonie i nagrywaliśmy wszystko bez dubli. Zawodowiec!
Kto mógł Mikołajowi głosu użyczyć jak nie… sam święty Mikołaj?
Mikołaj mieszkał przez długi czas w apartamenciku na szczycie wieży Zamku Książąt Pomorskich. Więc do spraw ponad doczesnych miał bliżej niż ktokolwiek z nas. Potem – dziesiąte piętro przy Cyryla i Metodego. Zawsze wysoko. Przychodził do mnie ze swoim nauczycielem śpiewu, maestro Zygmuntem Szczepańskim, który w czasie okupacji, w budynku obok siedziby gestapo wystawił konspiracyjnie Pasję wg Św. Mateusza. Ludzie! Mają Państwo wyobrażenie?
Mąż Krystyny Szczepańskiej, gdy go zapytałem… A ja, czy ja też mógłbym śpiewać? (a było to podczas jednego z nocnych programów radiowych), popatrzył na mnie i z tym cudownym zaśpiewem lekko-kresowym odpowiedział: a chciałby pan? Tak stałem się posiadaczem największej muzycznej tajemnicy świata: żeby śpiewać, trzeba chcieć!
Ale… Ojca wspomniałem. Do klubu Pocztylion na Dworcową przez całe lata 60. biegałem z… mandoliną. Tę Ojciec przywiózł z wojny. Podgrywał na niej Jerzemu Gardzie, z którym nie jedną noc przespali w okopach. Kiedyś, pamiętam, korespondowali i rozmawiali o tym: Jerzy, mój Ojciec z Jerzym Waldorffem…
- Ach, panie Jerzy, pan Jerzy Garda to miał głos…
Któregoś razu, pewien żołnierz i pewna sanitariuszka postanowili się pobrać. Co tam – wojna, bomby i nieprzyjaciel. Miłość zwycięża.
W jakiejś wsi znaleźli kościółek, wyciągnęli proboszcza z łóżka, przygonili kościelnego.
Młoda para stanęła na kobiercu. Tak? Tak. Tak? – tak! No to się pocałujcie.
I wtedy ten Garda, sam Jerzy Garda – mówią największy polski śpiewak operowy miał spojrzeć na Ojca, by ten dał mu ton. Na mandolinie. Ten Garda, Jerzy, po wojnie dyrektor Opery Wrocławskiej, tragicznie i bezsensownie zakończył życie, bo prześmiewał gardło! Chorował, był przemęczony nieutannym powojennym śpiewaniem dla ludzi spragnionych sztuki, w siarczysty mroźny wieczór pojechał zastąpić innego śpiewaka, który stracił głos. Publiczność w sali opery czekała na spektakl. Garda dotrwał do końca przedstawienia. Wdała się infekcja i… Nie udało się go uratować.
Tenże Garda, w tym nie wiadomo jakim i gdzie kościółku – zaśpiewał dla nowożeńców „Ave Maria”.
Ojciec płakał zawsze, gdy o tym zdarzeniu opowiadał.
- I… i… i puścił ten swój głos, a wszyscy, cała kompania widziała, jak ten głos poleciał nad ich głowami, dobiegł do ołtarza i… zdmuchnął wszystkie świece. Takiej ciszy nigdy nie słyszałem…. Zdmuchnął płomienie świec…
A ja… Na tej ojcowej mandolinie grałem Beatlesów…
I kiedy kilka dni temu w mailowej poczcie odezwał się dzwonek z treścią:
Szanowny Panie,
w imieniu Pani Dyrektor Jagody Kimber i Twórców spektaklu Król Tanga serdecznie zapraszam na pokaz premierowy.
KRÓL TANGA
POKAZ PREMIEROWY
WILLA LENTZA – SALA TEATRALNA
29.05.2025 r. – godz. 19:00
poczułem w sobie taki przypływ feromonów, że…. Muzycznych feromonów, oczywiście! Boże, co ja piszę? Poprawiam się: muzycznych emocji, że niemalże od trzech dni siedzę ładnie ubrany, przyczesany, pod krawatem i spoglądam co chwilę na ten list. Żebym nie zapomniał, nie przegapił dnia i godziny… Odsłuchałem wszystkie piosenki, jakie przez lata gromadziłem, nagrywając po nocach, a potem świtem bladym audycje państwa Danuty Żelechowskiej i Jana Zagozdy, którzy postać Tadeusza Millera co jakiś czas przypominali.
Przed kilku dniami rozmawiałem w Willi Lentza z Autorką scenariusza spektaklu. Mój Boże, nie ośmielę się powiedzieć, co widziałem w oczach tej skąpanej w czerwieni postaci. Mówić? Mam powiedzieć? Widziałem samą czerwień…. Kolor miłości.
Na plakacie dostrzegłem godność pana Piotra Klimka…. Zaraz, zaraz… czy nie jest to ten chudzielec, który w towarzystwie swojej koleżanki, dziś wziętej jazzowej wokalistki zapukał do mnie, bodaj w 1992 roku, do gabinetu na X piętrze wieżowca RiTV z pytaniem, czy telewizja nie mogłaby zasponsorować mu studiów w Amsterdamie lub Rotterdamie? Odpowiedziałem – mogłaby. I po roku – junior maestrowie, oboje przyszli z partyturami, i podziękowaniem, że telewizyjne honoraria za nieskomponowane jeszcze dzieła pozwoliły im czas jakiś uczyć się w Holandii…
Bezpłodny muzycznie Szczecin… Tak napisałem na początku tego felietonu…
Hm…
A Jan Szyrocki i nasze kontakty, a Anka i Basia z księgarni Muzycznej przy Śląskiej, a szarlotka pani Izy w domu państwa Pawłowskich? (Maestro wpadał zawsze, gdy wracałam z zagranicy, bo wiedział, że przywoziłem mechaniczne zabawki automobilowe, a potem gry komputerowe i „Waluś” rywalizował z moim synem w dostępie do joysticka). Papuga Kasia uwielbiła siadać na Walusiowej Godności, skrzecząco dołączając się do okrzyków entuzjazmu Maestra i przedszkolaka.
Bezpłodny muzycznie Szczecin… Rzeczywiście, tak, tak napisałem…?
A ja, jak teraz widzę, ja miałem w ręku wszystkie jego muzyczne cudności. No bo Sting, który omal nie zaśpiewał na koncercie galowym pierwszego zlotu żaglowców, gdy właśnie ruszał w trasę z reaktywowaną grupą The Police? A Jose Carreras, którego zaprosiłem na koncert na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich w 1993. A Rick Wakeman z ‘Yes”, z synem Adamem czy Paco de Lucia ze swoim teatrem flamenco również na zamku i filmowany przez ekipę Kanału 7 TV Szczecin dla telewizyjnej Dwójki?
Czyli… to ja miałbym być winny owej muzycznej bezdzietności Szczecina?
A te wszystkie, WSZYSTKIE najsłynniejsze koncerty transmitowane przez Kanał 7 Telewizji Szczecin dla anten ogólnopolskich? W kalendarzu z 1993 roku, gdy kilka dni temu wpadł mi w rękę – widzę potwierdzone terminy spotkań z Tiną Turner, z Julio Iglesiasem. A potem ta trzydniowa wizyta u Luciano Pavarottiego w Modenie? To wszystko muzycznie działo się w Szczecinie!
I co ja z tym wszystkim zrobiłem?
Szczecin był przynajmniej medialnie przez kilka lat niepohamowanym, nieokiełznanym płodzicielem muzycznych zdarzeń. Kiedy odszedł Freddie Mercury to Kanał 7 TV Szczecin jako pierwsza stacja na świecie wyemitował program jemu poświęcony. O dzień wcześniej niż pokazała ten dokument BBC!
Gdzie są te wszystkie dzieci moje – te… te… muzyczne uniesienia?
Zawsze, kiedy późnym wieczorem wracam z Zamku i mijam Starówkę (dziś chyba inaczej się ten klub nazywa) idę zawsze w gronie Krzysztofa Kolbergera, Zbigniewa Wodeckiego, Zosi Czernickiej, Warcisława Kunca, Piaska i Natalii Kukulskiej. I ktoś jeszcze tam był… Idziemy na piwo? Nie, jeszcze nie dziś, bo do premiery „Królewny Śnieżki” zostało parę godzin.
Czy kiedykolwiek w Szczecinie odbył się tak bajecznie muzyczny spektakl jak tamten? W Operze?
Mam nadzieję, że ten z i o Tadeuszu Millerze w Willi Lentza, pobudzi wszystkie namiętności, których pokłady – jak widać – są w Szczecinie niewyczerpywalne.