Newsletter Willi Lentza! Zachęcamy do zapisów! Szczegóły
Terminy zwiedzania uległy zmianie! Zapraszamy do zapoznania się z czerwcowym grafikiem. Zwiedzanie
Fryderyk Chopin w Willi Lentza. Dzieła wszystkie. Rafał Blechacz. Zapowiedź koncertu
Xantone Blacq Trio. Zapowiedź koncertu
Fryderyk Chopin w Willi Lentza. Dzieła wszystkie. Jim-Isaac Chua. Zapowiedź koncertu
Fryderyk Chopin w Willi Lentza. Dzieła wszystkie. Jakub Polaczyk Zapowiedź koncertu
Juvenum Hortus. Krzysztof Meisinger prezentuje... Więcej...
Felietony | Marek Koszur

Szczecin? Szczecin jest jednak… bezpłodny

Nie, nie – jest niezwykle piękny i elegancki. O każdej porze roku zaskakuje kreacjami zieleni i nastrojów. Ale… Ale prokreacja twórcza – bo ją mam na myśli, nie jest najsilniejszą stroną tego miasta.
Inspiracji nie brakuje. Tu Puszcza Bukowa, tam – Głębokie a w centrum – Różanka czy zapierające dech w najbardziej kształtnych piersiach miasta – Wały Chrobrego.

Niestety – od lat widok na Odrę przypomina mi… fototapetę. Po wodzie nic tam praktycznie nie pływa. Chyba, że… Chyba że latem, zapędzone w merkantylnym wyścigu od portu do portu – żaglowce.

Przypłyną, rozświetlą reje i maszty, rozkochają w sobie, podniecą i… odpłyną w siną dal. Wiadomo – żaglowce…

A Szczecin… jak był muzycznie tak ciągle jest… bezpłodny.

A Carl Löwe i jego pieśni? – zakrzyknie z tych lepszych za-światów sam Mikołaj Szczęsny. A panna Lotte Lehmann – dorzuci bywalec Teatru Miejskiego w Stettinie, w połowie lat 20. XX wieku, której sam pan Stoewer ofiarowywał najnowsze modele samochodów z jego fabryki. No, jakże tak! Przymuszony tymi faktami – sam przyznam się i westchnę – tak, była pewna Iza z Berżeretek. Ale też Karin i Helena, a nawet Filipinka?

To – myślę niekiedy – wszystkiemu winna jest jednak moja nieśmiałość jakaś… Może wychowanie w duchu ciągłych przestróg mojej Mamy (właśnie świętowała imieniny), która powtarzała: jeśli nie masz naprawdę poważnych zamiarów, nie zawracaj dziewczynie głowy! Może tu leży mój problem z tą muzyczną, szczecińską „bezradnością”? Na scenie w Parku Kasprowicza, w smokingu skrojonym przez krawców Teatru Polskiego, radośnie wybiegałem przed publiczność zapowiadając występ Karin Stanek, a za mną wbiegał na estradę przerażony Tadeusz Klimowski, wołając, że tym razem Karin w osobie… Heleny Majdaniec! Pewnie śmieją się ze mnie na to wspomnienie – mój Ojciec i Ojciec Heleny, obaj szachiści, gdy siadali do partyjki, gdzieś w cieniu Pogoda…

Tadeusz… Ile szczecińskich piosenek skomponował Tadeusz Klimowski? Najbardziej znana to chyba ta o „czaju”, czyli herbacie, na festiwal piosenki radzieckiej?

Miał ci rękę mój Ojciec, gdy Tadeusza, w szkole w Krzeszycach, za spalenie ojcowej drewutni pokarał poleceniem nauczenia się na pamięć całego Eugeniusza Oniegina. Ten zapamiętał poemat. I śpiewnie cytatami zeń sypał po latach. Ojciec, przyjechał do Polski pociągiem wraz z repatriantami właśnie do Krzeszyc (koło Gorzowa Wlkp.). Ponoć pociąg się zepsuł, bo w planach mieli jechać dalej. A tu rok szkolny się zbliżał i szkołę trzeba było uruchomić, uczniów do niej nagonić i uczyć ich greki, łaciny, matematyki. Takiego na przykład Tadeusza, wisusa nad urwisy!

Do swojego pokoju redakcyjnego w szczecińskim radiu Tadeusz musiał przechodzić obok mojego biurka.
  • Koszur? A ja miałem nauczyciela….

Spotkali się – Tadeusz z moim Ojcem w tej starej redakcji radia, jeszcze przy Niedziałkowskiego, w korytarzu, tym długim na parterze. Po trzydziestu latach? Poryczały się chłopy przepraszając nawzajem. Tadeusz, że na lekcjach Ojca nie uważał, bo komponował piosenki, a Ojciec, że za zaprószenie ognia od papierosów, w drewutni, gdzie krnąbrni uczniowie musieli rąbać polana, by wyładować nadmiar nieróbstwa – nie nauczył Tadeusza pieśni Horacego czy wersetów z Wergiliusza, ale… lubił, gdy ten grał na harmonii. Tadeusz otrzymał od Ojca specjalny „gest niedostrzegania niesubordynacji”. Potem, Ojciec kupił mi akordeon, od razu 120 basowy. I osiem bitych lat uczył na nim grać.

I co? I nic… Wręcz odwrotnie! Wtedy, mój muzyczny seksapil – eksplodował. Przez całe życie Żadna się przy moim ramieniu tak długo nie utrzymała jak…. tylko ona – Muzyka.

Ba!

Opery nawet próbowałem. Pomijam te trzydzieści słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia o Giuseppe Verdim (2003-2004), także epizody z tą prawdziwą operą, w czasie, gdy na Zamku kuncował sam Warcisław – ale właśnie w radiu… Na stole montażowym. Trudno było się nań zapisać, bo newsy, newsy i newsy miały priorytet. Ale wieczorami, po północy, wyjmowałem z szafki w willi przy al. Wojska Polskiego, na strychu, taśmy z nagraniami Fogga, Santor i… i tego trzeciego. Ale jego nagrań było mało. I odstawały jakością techniczną od głównych bohaterów mojej muzycznej love story na ich dwoje i tego… trzeciego. Miał to być żart, audycja na jakiś konkurs radiowy… Składała się z montażu lirycznych sekwencji z piosenek Fogga i pani Santor a… Miller był tym trzecim! Podrywaczem, czarodziejem, lowelasem, amantem, wałacęgą i tangistą, który głosem, muzycznym spojrzeniem hipnotyzował słuchaczki. No i jeździł motorem. Jak i ja. Ba, pędził przed siebie, jak Waluś Pawłowski – nasz szczeciński muzyczny św. Piotr…

W końcu – miejsce Tadeusza Millera zajął w mojej audycji Jerzy Połomski. Miałem do dyspozycji więcej jego narań. Ale głos i interpretacja Millera…

Kiedy wpadałem do pana Cebuli, zawziętego wprost kolekcjonera szelakowych, ale tylko polskich płyt gramofonowych – słuchaliśmy wszystkiego, a każde posiedzenie kończyliśmy Millerem. Pamięć o tym piosenkarzu była w Szczecinie i w Rozgłośni, gdy do niej trafiłem w 1970 roku jeszcze bardzo żywa. Leon Jakubowski, Zbigniew Pawlicki, ale także technicy. Pan Skabara… O! Miller, to był śpiewak. Tak się wtedy mówiło o wokalistach czy piosenkarzach. Śpiewak. Piosenki nie były czymś gorszym od operowych czy operetkowych arii.

Takiego Millera nie mieliśmy drugiego, do czasu, gdy pojawił się w radiu, w Pleciudze, w teatrze i operze – Mikołaj Müller.

Pamiętają Państwo? Wszystkie pierwsze polskie reklamy z świętym Mikołajem to był głos mojego Mikołaja! Mojego, bo był głównym lektorem moich wszystkich audycji ogólnopolskich.
  • Ty mi mów… – wpadał zziajany do studia, brał do ręki tekst, siadaliśmy przy mikrofonie i nagrywaliśmy wszystko bez dubli. Zawodowiec!

Kto mógł Mikołajowi głosu użyczyć jak nie… sam święty Mikołaj?

Mikołaj mieszkał przez długi czas w apartamenciku na szczycie wieży Zamku Książąt Pomorskich. Więc do spraw ponad doczesnych miał bliżej niż ktokolwiek z nas. Potem – dziesiąte piętro przy Cyryla i Metodego. Zawsze wysoko. Przychodził do mnie ze swoim nauczycielem śpiewu, maestro Zygmuntem Szczepańskim, który w czasie okupacji, w budynku obok siedziby gestapo wystawił konspiracyjnie Pasję wg Św. Mateusza. Ludzie! Mają Państwo wyobrażenie?

Mąż Krystyny Szczepańskiej, gdy go zapytałem… A ja, czy ja też mógłbym śpiewać? (a było to podczas jednego z nocnych programów radiowych), popatrzył na mnie i z tym cudownym zaśpiewem lekko-kresowym odpowiedział: a chciałby pan? Tak stałem się posiadaczem największej muzycznej tajemnicy świata: żeby śpiewać, trzeba chcieć!

Ale… Ojca wspomniałem. Do klubu Pocztylion na Dworcową przez całe lata 60. biegałem z… mandoliną. Tę Ojciec przywiózł z wojny. Podgrywał na niej Jerzemu Gardzie, z którym nie jedną noc przespali w okopach. Kiedyś, pamiętam, korespondowali i rozmawiali o tym: Jerzy, mój Ojciec z Jerzym Waldorffem…
  • Ach, panie Jerzy, pan Jerzy Garda to miał głos…

Któregoś razu, pewien żołnierz i pewna sanitariuszka postanowili się pobrać. Co tam – wojna, bomby i nieprzyjaciel. Miłość zwycięża.

W jakiejś wsi znaleźli kościółek, wyciągnęli proboszcza z łóżka, przygonili kościelnego.

Młoda para stanęła na kobiercu. Tak? Tak. Tak? – tak! No to się pocałujcie.

I wtedy ten Garda, sam Jerzy Garda – mówią największy polski śpiewak operowy miał spojrzeć na Ojca, by ten dał mu ton. Na mandolinie. Ten Garda, Jerzy, po wojnie dyrektor Opery Wrocławskiej, tragicznie i bezsensownie zakończył życie, bo prześmiewał gardło! Chorował, był przemęczony nieutannym powojennym śpiewaniem dla ludzi spragnionych sztuki, w siarczysty mroźny wieczór pojechał zastąpić innego śpiewaka, który stracił głos. Publiczność w sali opery czekała na spektakl. Garda dotrwał do końca przedstawienia. Wdała się infekcja i… Nie udało się go uratować.

Tenże Garda, w tym nie wiadomo jakim i gdzie kościółku – zaśpiewał dla nowożeńców „Ave Maria”.

Ojciec płakał zawsze, gdy o tym zdarzeniu opowiadał.
  • I… i… i puścił ten swój głos, a wszyscy, cała kompania widziała, jak ten głos poleciał nad ich głowami, dobiegł do ołtarza i… zdmuchnął wszystkie świece. Takiej ciszy nigdy nie słyszałem…. Zdmuchnął płomienie świec…

A ja… Na tej ojcowej mandolinie grałem Beatlesów…

I kiedy kilka dni temu w mailowej poczcie odezwał się dzwonek z treścią:

Szanowny Panie,

w imieniu Pani Dyrektor Jagody Kimber i Twórców spektaklu Król Tanga serdecznie zapraszam na pokaz premierowy.

KRÓL TANGA

POKAZ PREMIEROWY

WILLA LENTZA – SALA TEATRALNA

29.05.2025 r. – godz. 19:00


poczułem w sobie taki przypływ feromonów, że…. Muzycznych feromonów, oczywiście! Boże, co ja piszę? Poprawiam się: muzycznych emocji, że niemalże od trzech dni siedzę ładnie ubrany, przyczesany, pod krawatem i spoglądam co chwilę na ten list. Żebym nie zapomniał, nie przegapił dnia i godziny… Odsłuchałem wszystkie piosenki, jakie przez lata gromadziłem, nagrywając po nocach, a potem świtem bladym audycje państwa Danuty Żelechowskiej i Jana Zagozdy, którzy postać Tadeusza Millera co jakiś czas przypominali.

Przed kilku dniami rozmawiałem w Willi Lentza z Autorką scenariusza spektaklu. Mój Boże, nie ośmielę się powiedzieć, co widziałem w oczach tej skąpanej w czerwieni postaci. Mówić? Mam powiedzieć? Widziałem samą czerwień…. Kolor miłości.

Na plakacie dostrzegłem godność pana Piotra Klimka…. Zaraz, zaraz… czy nie jest to ten chudzielec, który w towarzystwie swojej koleżanki, dziś wziętej jazzowej wokalistki zapukał do mnie, bodaj w 1992 roku, do gabinetu na X piętrze wieżowca RiTV z pytaniem, czy telewizja nie mogłaby zasponsorować mu studiów w Amsterdamie lub Rotterdamie? Odpowiedziałem – mogłaby. I po roku – junior maestrowie, oboje przyszli z partyturami, i podziękowaniem, że telewizyjne honoraria za nieskomponowane jeszcze dzieła pozwoliły im czas jakiś uczyć się w Holandii…

Bezpłodny muzycznie Szczecin… Tak napisałem na początku tego felietonu…

Hm…

A Jan Szyrocki i nasze kontakty, a Anka i Basia z księgarni Muzycznej przy Śląskiej, a szarlotka pani Izy w domu państwa Pawłowskich? (Maestro wpadał zawsze, gdy wracałam z zagranicy, bo wiedział, że przywoziłem mechaniczne zabawki automobilowe, a potem gry komputerowe i „Waluś” rywalizował z moim synem w dostępie do joysticka). Papuga Kasia uwielbiła siadać na Walusiowej Godności, skrzecząco dołączając się do okrzyków entuzjazmu Maestra i przedszkolaka.

Bezpłodny muzycznie Szczecin… Rzeczywiście, tak, tak napisałem…?

A ja, jak teraz widzę, ja miałem w ręku wszystkie jego muzyczne cudności. No bo Sting, który omal nie zaśpiewał na koncercie galowym pierwszego zlotu żaglowców, gdy właśnie ruszał w trasę z reaktywowaną grupą The Police? A Jose Carreras, którego zaprosiłem na koncert na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich w 1993. A Rick Wakeman z ‘Yes”, z synem Adamem czy Paco de Lucia ze swoim teatrem flamenco również na zamku i filmowany przez ekipę Kanału 7 TV Szczecin dla telewizyjnej Dwójki?

Czyli… to ja miałbym być winny owej muzycznej bezdzietności Szczecina?

A te wszystkie, WSZYSTKIE najsłynniejsze koncerty transmitowane przez Kanał 7 Telewizji Szczecin dla anten ogólnopolskich? W kalendarzu z 1993 roku, gdy kilka dni temu wpadł mi w rękę – widzę potwierdzone terminy spotkań z Tiną Turner, z Julio Iglesiasem. A potem ta trzydniowa wizyta u Luciano Pavarottiego w Modenie? To wszystko muzycznie działo się w Szczecinie!

I co ja z tym wszystkim zrobiłem?

Szczecin był przynajmniej medialnie przez kilka lat niepohamowanym, nieokiełznanym płodzicielem muzycznych zdarzeń. Kiedy odszedł Freddie Mercury to Kanał 7 TV Szczecin jako pierwsza stacja na świecie wyemitował program jemu poświęcony. O dzień wcześniej niż pokazała ten dokument BBC!

Gdzie są te wszystkie dzieci moje – te… te… muzyczne uniesienia?

Zawsze, kiedy późnym wieczorem wracam z Zamku i mijam Starówkę (dziś chyba inaczej się ten klub nazywa) idę zawsze w gronie Krzysztofa Kolbergera, Zbigniewa Wodeckiego, Zosi Czernickiej, Warcisława Kunca, Piaska i Natalii Kukulskiej. I ktoś jeszcze tam był… Idziemy na piwo? Nie, jeszcze nie dziś, bo do premiery „Królewny Śnieżki” zostało parę godzin.

Czy kiedykolwiek w Szczecinie odbył się tak bajecznie muzyczny spektakl jak tamten? W Operze?

Mam nadzieję, że ten z i o Tadeuszu Millerze w Willi Lentza, pobudzi wszystkie namiętności, których pokłady – jak widać – są w Szczecinie niewyczerpywalne.