Felieton | Autorka: Monika Gapińska
Majówka last minute? Szczecin i nicnierobienie
Mam wrażenie, że każdy, kto nie ma planów na majówkę, z niemal obowiązkowym grillowaniem albo wyjazdem – w zależności od preferencji – nad Bałtyk albo do którejś z europejskich stolic, uważany jest obecnie za, hmmm, ... dziwaka. Żeby jak najszybciej pozbawić się takiej etykiety, można wykupić wycieczkę last minute albo – w tańszej wersji – umówić się ze znajomymi na smażenie kiełbas/kaszanek/warzyw. A może sobie tak odpuścić i pozwolić na nicnierobienie?
W ostatnich tygodniach wszędzie, gdzie byłam, czy to u fryzjera, w bibliotece czy w piekarni, głównym tematem rozmów jest majówka. Oczywiście nikt nie rozmawia o tym, jak będzie obchodzić np. Święto Pracy. Ta nazwa już właściwie nie pada, ale raczej: długi majowy weekend. Zresztą, w tym roku ów weekend został mocno "rozciągnięty" (w zależności od tego, ile kto dobrał dni urlopu): do aż dziewięciu albo przynajmniej do pięciu dni laby.
Wydaje mi się, że PRL pozbawił moje pokolenie szacunku do Święta Pracy. Pierwszomajowe pochody z biało – czerwonymi chorągiewkami w dłoniach i kłanianie się partyjnym dygnitarzom siedzącym na trybunach to była niegdyś część "szkolnego terroru", którym wielu z nas było poddawanych. Na owych przemarszach szkoły musiały przecież mieć swoje reprezentacje. Dobrze było widziane, gdy taka grupa uczniów i nauczycieli była dość liczna.
To wszystko sprawiło, że obecnie, przy niemal obowiązkowym grillu pierwszomajowym, nie rozprawia się o genezie tego święta (a tym samym dnia wolnego od pracy), czyli o walce robotników w Chicago o ośmiogodzinny dzień pracy. To mnie zupełnie nie dziwi. Za to ciągle zadziwia mnie niemalże społeczny przymus na posiadanie majówkowych planów.
Wbrew licznym teoriom o hołdowaniu idei powolności w życiu, o czym przekonują ogromne ilości książkowych poradników, człowiek chcący w długi weekend majowy wyłącznie "myśleć o niebieskich migdałach", w polskim społeczeństwie – albo choć jego części – bywa uznawany nie tylko za dziwaka, ale czasem nawet za nieudacznika.
Niedawno czytałam artykuł jednego z twórców ruchu Slow, który owe nicnierobienie nazywa zdrowym lenistwem. On właśnie przekonuje, iż wcale nie trzeba wypełniać każdej wolnej chwili aktywnością czy rozrywką. Lepiej dać się "ponieść nurtowi". Ot, masz ochotę spędzić pół dnia siedząc na ławce w parku, przyglądać się łabędziom i spacerowiczom? Zrób to! Albo nachodzi cię myśl, by przeleżeć dzień w łóżku, na zmianę drzemiąc i czytając książkę? Według niego, takie "próżnowanie" wcale nie jest dziwaczne. Wręcz przeciwnie – bywa momentem, gdy do głowy przychodzą najlepsze pomysły zawodowe/na zmiany życiowe/na inspiracje do działania.
Ja zatem stawiam na ową powolność majówkową i zdrowe lenistwo podczas długiego weekendu. I nie skuszę się na żadne last minute. Moje "plany last minute" to spacery po Szczecinie i nacieszenie oczu kwitnącymi drzewami. Mam też jeszcze spory stosik książkowych albumów z malarstwem – na powolne przeglądanie ich ostatnio brakowało mi czasu. Być może zatem zrobię to w majówkę. Już cieszę się także na to, że po kilku latach oglądania filmów wyłącznie na kanałach streamingowych, odkurzę stary odtwarzacz dvd i obejrzę dramat z Polą Negri, który niedawno odkryłam w swoich zbiorach. Może upiekę brownie albo ugotuję rosół... Może.
Tymczasem, tuż przed długim weekendem wybieram się do Willi Lentza na wystawę: "Szczecin w malarstwie przełomu XIX i XX wieku. Ze zbiorów kolekcjonerów szczecinskich". To około 30 obrazów pokazujących nasz region tak, jak go widzieli niemieccy malarze. Koniecznie też zajrzę do ogrodu Willi, gdzie od niedawna rośnie magnolia posadzona ku pamięci Jacka Nieżychowskiego. A potem... czas na nicnierobienie!
Wydaje mi się, że PRL pozbawił moje pokolenie szacunku do Święta Pracy. Pierwszomajowe pochody z biało – czerwonymi chorągiewkami w dłoniach i kłanianie się partyjnym dygnitarzom siedzącym na trybunach to była niegdyś część "szkolnego terroru", którym wielu z nas było poddawanych. Na owych przemarszach szkoły musiały przecież mieć swoje reprezentacje. Dobrze było widziane, gdy taka grupa uczniów i nauczycieli była dość liczna.
To wszystko sprawiło, że obecnie, przy niemal obowiązkowym grillu pierwszomajowym, nie rozprawia się o genezie tego święta (a tym samym dnia wolnego od pracy), czyli o walce robotników w Chicago o ośmiogodzinny dzień pracy. To mnie zupełnie nie dziwi. Za to ciągle zadziwia mnie niemalże społeczny przymus na posiadanie majówkowych planów.
Wbrew licznym teoriom o hołdowaniu idei powolności w życiu, o czym przekonują ogromne ilości książkowych poradników, człowiek chcący w długi weekend majowy wyłącznie "myśleć o niebieskich migdałach", w polskim społeczeństwie – albo choć jego części – bywa uznawany nie tylko za dziwaka, ale czasem nawet za nieudacznika.
Niedawno czytałam artykuł jednego z twórców ruchu Slow, który owe nicnierobienie nazywa zdrowym lenistwem. On właśnie przekonuje, iż wcale nie trzeba wypełniać każdej wolnej chwili aktywnością czy rozrywką. Lepiej dać się "ponieść nurtowi". Ot, masz ochotę spędzić pół dnia siedząc na ławce w parku, przyglądać się łabędziom i spacerowiczom? Zrób to! Albo nachodzi cię myśl, by przeleżeć dzień w łóżku, na zmianę drzemiąc i czytając książkę? Według niego, takie "próżnowanie" wcale nie jest dziwaczne. Wręcz przeciwnie – bywa momentem, gdy do głowy przychodzą najlepsze pomysły zawodowe/na zmiany życiowe/na inspiracje do działania.
Ja zatem stawiam na ową powolność majówkową i zdrowe lenistwo podczas długiego weekendu. I nie skuszę się na żadne last minute. Moje "plany last minute" to spacery po Szczecinie i nacieszenie oczu kwitnącymi drzewami. Mam też jeszcze spory stosik książkowych albumów z malarstwem – na powolne przeglądanie ich ostatnio brakowało mi czasu. Być może zatem zrobię to w majówkę. Już cieszę się także na to, że po kilku latach oglądania filmów wyłącznie na kanałach streamingowych, odkurzę stary odtwarzacz dvd i obejrzę dramat z Polą Negri, który niedawno odkryłam w swoich zbiorach. Może upiekę brownie albo ugotuję rosół... Może.
Tymczasem, tuż przed długim weekendem wybieram się do Willi Lentza na wystawę: "Szczecin w malarstwie przełomu XIX i XX wieku. Ze zbiorów kolekcjonerów szczecinskich". To około 30 obrazów pokazujących nasz region tak, jak go widzieli niemieccy malarze. Koniecznie też zajrzę do ogrodu Willi, gdzie od niedawna rośnie magnolia posadzona ku pamięci Jacka Nieżychowskiego. A potem... czas na nicnierobienie!