Newsletter Willi Lentza! Zachęcamy do zapisów! Szczegóły
Terminy zwiedzania uległy zmianie! Zapraszamy do zapoznania się z majowym grafikiem. Zwiedzanie
Pałac w Willi. Zapowiedź spektaklu
1888. Willa miłości. Powrót spektaklu! Zapowiedź wydarzenia
AD ASTRA. ALEKSANDER DĘBICZ. 10 LAT CINEMATIC PIANO. Zapowiedź koncertu
Felieton | Autor: Marek Koszur

O pięknej Autentyczności i innych legendach

Ding, ding…

Spoglądam na ekran smartfona.
  • „Nie dzwoń do mnie” …

Uhmu. Wszystko jasne. Sytuacja ekstremalna. Wydarzenie z kategorii kataklizm.

Dzwonię.
Widzę, jak kamera pokazuje wytrzeszczone oczy, wpatrzone we mnie jak w studnię przekopaną na wylot przez całą Ziemię. Obiektyw przesuwa się w dół. Palec odciąga dolną wargę. Krew, lekko drżący policzek i gardłowe słowa, których nie rozumiem. Ale już wiem, co się stało.

Teraz przed obiektywem pojawia się druga dłoń i w dwóch lekko zakrwawionych palcach jest ON. Pierwszy. Prawdziwy i autentyczny…. mleczak.
  • Wypadł?
  • Nie, sam go wyjąłem
  • Obcęgami?
  • Nie, palcami.
  • Ale jak?
  • O, tak.

Patrzmy sobie w oczy. Milczymy. Bo o czym tu gadać. Męska sprawa. Profesjonalizm, perfekcja, dokładność. Po chwili podbródek unosi się w górę, a dolna warga zachodzi na górną w geście triumfalizmu.
  • No to powiem ci, gość jesteś. A nie jakieś tam szelki…

Olo, mój wnuk, akceptująco kiwa głową.

O pięknej Autentyczności i innych legendach

Czy oryginalność i autentyczność to synonimy? Intuicyjnie tak, ale w praktyce – nie zawsze. Sięgnijmy do źródeł.

Oryginalność pochodzi od łacińskiego "originalis" – oznaczającego to, co pierwotne, pierwsze w swoim rodzaju. Oryginał to źródło – coś, co nie jest kopią. W tym sensie oryginalność jest związana z momentem narodzin idei, z jej unikalnością wobec późniejszych powtórzeń.

Autentyczność zaś wywodzi się z greckiego "authentikos" – co znaczy "prawdziwy", "rzeczywisty", "od siebie samego pochodzący". Autentyczny to ten, kto działa zgodnie z własnym wnętrzem, kto nie udaje – nawet jeśli powtarza coś po kimś, kto już te słowa wypowiedział, a ideę przed nami zdefiniował.

Widać tu zasadniczą różnicę: oryginalność dotyczy pierwszeństwa formy, autentyczność – zgodności z istotą. A rzetelność? Rzetelność pochodzi od słowa "rzecz", oznacza więc to, co odnosi się do faktów, konkretu, do stanu zgodnego z rzeczywistością. Jej etymologia sugeruje zakorzenienie w tym, co uchwytne, mierzalne, sprawdzalne. Rzetelność to nie emocja, ale procedura. To nie oryginalny błysk, lecz cierpliwa powtarzalność. Rzetelność to fundament, na którym dopiero można zbudować oryginalność i utrzymać autentyczność. Bez niej jedno i drugie łatwo popada w egzaltację albo fikcję. Hm… Czyżbym próbował definiować mój zawód? Dziennikarstwo?

Rzetelność to system odpornościowy każdej z tych wartości – i ich cichy strażnik. Można być więc autentycznym, nie będąc oryginalnym (np. trzymając się tradycji), i oryginalnym – nie będąc autentycznym (gdy nowość służy tylko efekciarstwu). Oryginalność to bycie pierwszym, innym, niepowtarzalnym. Autentyczność to bycie sobą – nawet jeśli to oznacza bycie wtórnym, powtarzalnym, nawet banalnym. Myśląc "oryginalność", często piszemy o "autentyczności", bo tęsknimy za sobą niepowtarzalnym – ale rozpoznawalnym. Bo pragniemy być sobą, a jednocześnie chcemy, by to "sobą" było wyjątkowe.

A gdzie w tym układzie jest miejsce na rzetelność? Rzetelność to wichrzyciel dyskursu – bo przypomina, że nie wystarczy być oryginalnym ani prawdziwym. Trzeba jeszcze umieć to pokazać uczciwie. Rzetelność nie błyszczy – ale bez niej każdy błysk jest podejrzany. Rzetelność to korekta: autentyczności nadaje strukturę, oryginalności – sens. Jest tłem, które pozwala zrozumieć obraz. A bez tła – wszystko zlewa się w chaos, nawet najpiękniejsze barwy.

Ach, barwy… Jakże to urzekająca scena. Proszę mi przypomnieć tytuł tego filmu… Robin Williams wchodzi w obraz, namalowany przez jego żonę, zniewoloną traumą po utracie ich dzieci… Obraz, utrwalona chwila, zaczyna żyć, staje się realnym światem… To dygresja, wiem, zupełnie na inny temat. Ale bardzo mi się ta scena podoba.

Dobrze. Zacznę raz jeszcze, od początku. No, powiedzmy – od średniowiecza…

W średniowieczu, by sprawdzić, czy kobieta jest czarownicą, wrzucano ją do wody. Jeśli pływała – czarownica. Jeśli tonęła – niewinna, Bogu ducha winna, ale martwa, mawiali grabarze. Oto logika sprawiedliwości absolutnej: wszystko się zgadza, przede wszystkim w papierach.

Podobnie działa współczesna polityka. Minister, gdy nie kradnie, jest podejrzany, że… nie kradnie. Prezydent, który milczy, jest winny zaniechania. Gdy się odezwie – winny gadulstwa. Polityk autentyczny to taki, który potrafi przez dziesięć minut mówić z przekonaniem, że czarne jest czarne, a potem patrzyć prosto w oczy dziennikarzowi, nie mrugając powieką, nawet wirtualnie. Tym gestem politycy wybijają najbardziej dociekliwego żurnalistę z próby bycia reporterem oryginalnym, autentycznym, rzetelnym. Tacy politycy przechodziliby średniowieczne testy na rycerskość bez zbroi. I jeszcze poprosiliby o wydanie im świadectwa pokory i skromności, potwierdzonym na papierze firmowym kancelarii premiera.

W relacjach małżeńskich autentyczność to z kolei rodzaj usterki. "Mówi, co myśli" – szepcze z przerażeniem koleżanka do koleżanki na temat męża znajomej. "I jeszcze ją kocha po dwudziestu latach! Coś musi ukrywać."

Autentyczność jest podejrzana. Nikt nie lubi przesadnej szczerości. Szczególnie w uczuciach. Bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach chciałby wiedzieć, co o nim myśli własny współmałżonek wyrwany ze snu w środku nocy?

Człowiek autentyczny, jak pokazuje praktyka, najczęściej wiedzie żywot samotnika, ale uczciwy. Albo trafia do zakładu zamkniętego, gdzie ma czas czytać Horacego. Tam też uczą, że autentyczność to stan przejściowy, jak moment przejścia wody w parę.

I wtedy na scenę wkracza Kościół.

Kościół od wieków prowadzi politykę antyautentyczności. Jest to instytucja, która z sukcesem zbudowała największy system znaczeń oparty na niezweryfikowanych informacjach. W kościele mamy nadmiar dowodów na prawdziwość jednego faktu. Choćby palec św. Tomasza. Na ilu wizerunkach ten palec się pojawia. Jak silnie oddziaływa na wyobraźnię. A każdy – jest innych, choć ciągle ten sam. Albo drzazgi z Krzyża Pańskiego. Występują w kilkudziesięciu odmianach – na wszystkich kontynentach i w trzech muzeach Watykanu jednocześnie. Gdyby wszystkie drzazgi połączyć, otrzymalibyśmy kilka krzyży. Czyż nie jest zatem tak, że relikwie rozprzestrzeniają się jak memy, a świętość nie wymaga dowodu? Wystarczy etykieta lub zwykłe oświadczenie.

Religia jest zatem najbardziej wyrafinowaną formą zorganizowanego nie-autentyzmu. I robi to z godnością: ze świętą procesją, z kadzidłem, z mszą o 6:30 i mężczyznami w sutannach. W żadnym innym systemie społecznym nie osiągnięto tak perfekcyjnego pogodzenia fikcji z moralnością.

Gęstnieje nam myśl. Bo oto pojawia się kolejna kategoria – moralność. Ale ja nie piszę rozprawy tylko felieton, więc pozostając w zgodzie z jego poetyką powiem, że nie ma co się śmiać z biednych kobiet wrzucanych do wody. Być może miały po prostu zbyt wiele prawdy w oczach. Zbyt wiele autentyczności. A tego nikt nie lubi. Zwłaszcza Pan Bóg.

Prawdziwe, autentyczne, oryginalne, uczciwe, rzetelne to – słabe. Każdy, kto widzi jak kelner w niemym filmie wkłada monetę między zęby, a ta wygina się jak pióro nieopierzonego gołębia – śmieje się (bo to zabawny gest) i od razu we, że moneta wygięta to... fałszywka!

Nic bardziej błędnego. Moneta zdeformowana, ten niekwestionowany symbol wartości – NIE jest falsyfikatem! Złoto i srebro, z których to kruszców bito monety są... miękkie. Monety twarde – to bilon fałszerzy! Nie zegną się!

Ale jak sprawdzać człowieka? Jak zdobyć pewność, że ty jesteś moim przyjacielem?

Ludzie wolą utożsamiać się z legendami i idolami wykreowanymi, nie z autentycznymi. Prawda jest zbyt nieregularna, zbyt wymagająca, zbyt szara. Legenda błyszczy, ikona przyciąga, symbol wyzwala. Ludzie chcą, aby istniały potwory – i aby byli bohaterowie. Z najwyższym nabożeństwem studiowano pamiętniki Hitlera, które okazały się falsyfikatem. Cóż za bezbolesny zawód! Ale przecież to nie przeszkodziło nikomu w dalszej lekturze. Bo dla wielu to nie autentyczność jest kluczem, lecz potwierdzenie ich własnych wyobrażeń. Fałszywka, która mówi to, co chcemy usłyszeć, jest wygodniejsza niż prawda, która każe nam się zmienić a przynajmniej skorygować dotychczasowe poglądy i oceny.

Ale to Konrad-Holoubek wyprowadził studentów na ulice. Ludzie uwierzyli postaci z ułudy! Scena teatralna stała się manifestem, jak ten przybity na drzwiach pewnej katedry, aktor – prorokiem, a tekst sprzed stu lat nagle ożył w gardłach i sercach. Może więc prawda nie musi być rzeczywista. Może wystarczy, że jest… przeżywana. Może autentyczność rodzi się właśnie tam, gdzie fikcja wywołuje prawdziwe skutki. I może właśnie dlatego jest tak niebezpieczna.

I oto któregoś dnia stajemy twarzą w twarz z... kosmitą. Helloł, jak się masz, skąd jesteś, po co tu przybyłeś? Helloł, jestem z Marsa, chciałem was poznać i zdecydować, czy Ziemia to miejsce dla nas, Marsjan. O, to miło z twojej strony. Wiesz, ja też mam podobne pytanie – zastanawiam się, czy Mars jest najlepszym miejscem dla nas, Ziemian, bo tutaj, wiesz, już nie da się żyć normalnie.

Co to znaczy żyć normalnie w kontekście oryginalności i autentyczności? Czy to znaczy być przewidywalnym? Dostosowanym? Czy może oznacza to umiejętność trwania w swoim świecie bez potrzeby udowadniania, że jest się kimś wyjątkowym? Może życie normalne to takie, w którym można być sobą bez konieczności podpisywania się pod własną wyjątkowością. Bez konieczności skręcania w ulicę bez torów tylko po to, by udowodnić, że nie jest się tramwajem.

Czy Romeo był uczciwy? Czy Daphnis i Chloe to wzór do naśladowania? A może oboje byli tylko emocjonalnymi marzycielami, którzy dali się porwać fantazji? Byli sobie wierni. A więc oryginalni? Oryginalność to przecież największa zmora moralna – bo wymyka się systemom ocen, nie mieści w tabelach etyki. Każdy tramwaj – by nawiązać do wcześniejszej metafory – marzy o tym, żeby choć raz skręcić w ulicę bez torów. Ale wtedy przestaje być tramwajem i staje się piratem drogowym. Tak samo z człowiekiem: gdy chce być sobą za wszelką cenę, przestaje być częścią wspólnoty i staje się kłopotem. Czy warto? Nie wiem. Ale na pewno nie wolno przestać pytać.

Piękne jest wszystko to, co nie jest oryginalne. Piękne jest miasto pełne kolorowych świateł w nocy, a szare i brudne w dzień. Piękno nie musi być wyjątkowe, nie musi być pierwsze, nie musi być prawdziwe. Może być zużyte, powtórzone, wtórne – a mimo to poruszać, leczyć, napełniać. Oryginalność często zawodzi, bo stawia zbyt wielkie wymagania. Piękno zwyczajne – nie. Ono po prostu jest. I może to właśnie ono zostaje z nami najdłużej.

Ale może nie trzeba mieć pewności. Może wystarczy akceptacja tej niepewności jako elementu każdej relacji. Bo prawdziwa przyjaźń, jak oryginalność, nie daje wspomnianych już certyfikatów ani numerów seryjnych. To nie jest moneta, którą można ugryźć.

A może jednak kompromis? Między autentycznością a formą? Pomiędzy wizją a wspólnotą? Może nie każda prawda musi być wypowiedziana. Może nie każda odmienność musi być pokazana. Może nie każda myśl musi być sztandarem.

Oryginalność – jak święta relikwia – wymaga wiary. Rzetelność – jak kronika – wymaga dyscypliny. Życie – jak każda historia – wymaga sztuki wyboru. I trochę ironii.

W końcu wszystko zależy od tego, co chcemy zostawić po sobie: ikonę prawdy czy ramkę po zdjęciu. A może tylko pustą przestrzeń, w której ktoś inny dopisze „nasze” zakończenie.

A co z oryginalnością w nauce? Czy Einstein, który twierdził, że czas nie jest absolutny, nie był oryginałem? A Darwin, który zasugerował, że nie pochodzimy z gliny, lecz od wspólnego przodka z małpami? Oryginalność bywała tu niebezpieczna – naukowców spalano na stosach, wykluczano z akademii, wyśmiewano. A jednak – to oni przesuwali granice świata.

Ale czy synonimem oryginalności jest rzetelność? Jednak nie. Rzetelność to cecha warsztatu, nie serca. Można być piekielnie rzetelnym i pisać rzeczy zupełnie nieoryginalne. I odwrotnie – można być oryginalnym wizjonerem i nieumiejętnym redaktorem. Pytanie zatem: jaki obraz świata zostawiamy przyszłym pokoleniom, jeśli fundamentem historii nie będzie rzetelność? Groźny. Bo bez niej wszystko staje się narracją. A historia nie ma nic wspólnego z oryginalnością.

A przecież rzetelność bywa też stronnicza – wybiera fakty, akcentuje emocje, pomija niewygodne świadectwa. Bo kronikarz, jak każdy człowiek, ma swoje sympatie, swój język, swoją opowieść. I tak powstaje historia, która bardziej przypomina szkic z wyobraźni niż zdjęcie z przeszłości.

Oryginalność jest zatem najbardziej labilnym pojęciem cywilizacji. Czasem tworzy postęp, czasem tylko szum. Bywa siłą zmiany, ale też dekoracją ego. I dlatego pozostaje podejrzana – jak wszystko, co zbyt mocno przypomina prawdę.

Czy jednak oryginalność nie jest miarą postępu? Historia sztuki uczy, że największe przełomy zawdzięczamy właśnie tym, którzy nie chcieli kopiować – tylko tworzyć. Gdyby każdy, kto malował inaczej, był tłumiony w zarodku, nie byłoby impresjonizmu, kubizmu, surrealizmu, abstrakcji. Van Gogh, niekochany za życia, dziś świeci jaśniej niż akademicy jego epoki. Picasso, który rozbijał formę jak szkło w oknie estetycznych przyzwyczajeń. Kandinsky, który pierwszy zaryzykował obraz bez obiektu – i pokazał, że malarstwo może być czystą emocją.

Gdyby każda oryginalność była eliminowana, świat pozostałby wyłącznie kaligrafią przeszłości – bez awangardy, bez różnorodności, bez buntu. Tłumienie oryginalności to zamykanie drzwi przed zmianą – a zmiana to przecież tlen kultury. Może przez próbę lojalności, długie milczenie, wspólną porażkę? A może przez to, że nic nie trzeba mówić? Literatura zna wielu, którzy chcieli być sobą i zostali za to ukarani. Bartleby z opowiadania Melville'a, który "wolałby nie", skończył samotny i martwy. Raskolnikow, który próbował być ponad moralnością, został zniszczony przez własne sumienie. Gregor Samsa z Kafkowskiej opowieści – odrzucony, bo przemienił się w coś zbyt prawdziwego dla świata. A w Polsce? Choćby Konrad z "Dziadów" – jego autentyczność była zbyt niewygodna, zbyt patetyczna, zbyt... realna. Wszyscy oni nie umieli udawać. I zapłacili za to cenę nieprzystosowania.

Zwariować można od tych wątków… Na szczęście są mleczaki. Ale w życiu trafiają się tylko raz. Raz jeden możemy i powinniśmy zweryfikować, zmienić, uznać za swoje uzębienie, którym gryźć będziemy całe życie.

A gdy nawet te zęby prawdziwe stracimy, pozostaną nam nasze linie papilarne. Nie do podrobienia dowód naszej tożsamości. No tak, ale fizycznej, a nie duchowej…

Hm… Niekiedy zazdroszczę księgowym…

Nie muszą pisać felietonów do urzędu skarbowego. Wymaga się od nich tylko tabelki z podsumowaniem. Ona potwierdza, że wszystko jest… jasne.