Newsletter Willi Lentza! Zachęcamy do zapisów! Szczegóły
Terminy zwiedzania uległy zmianie! Zapraszamy do zapoznania się z lipcowym grafikiem. Zwiedzanie
Artystyczne śniadanie na trawie. Szczecińskie śniadanie Zapowiedź wydarzenia
Back to Front Painting. Zwiedzanie kuratorskie wystawy Mariana Kasperczyka w Willi Lentza. Zapowiedź wydarzenia
Szczecińska Willa Lentza – Powrót do świetności. Zapowiedź wydarzenia
Fryderyk Chopin w Willi Lentza. Dzieła wszystkie. Jakub Polaczyk. Relacja
Felieton | Autor: Marek Koszur

Piknikowy miszmasz czyli gotowana kukurydza.(Korespondencja własna z plaży w Międzyzdrojach – wyludnionych).

Tego się należało spodziewać.

Pustki! Jak na Marsie! Dlaczego? Nie wiem.

Przed rokiem – pokonanie autem odcinak 300 metrów trwało wiele minut. Ale zimą wzdłuż alei największych apartamentowców zamontowano pachołki, uniemożliwiające zjazd, schowanie się aut, przepuszczenie jednych, a tym samym – dzikie parkowanie. Nie powstały trakty spacerowe, nie ułożono chodników. Nie powstał ani jeden parking. Ale straż międzyzdrojska kosi mandaty, że aż piszczy!
Jako miejscowy, cieszę się niepomiernie z pustych plaż. Jako dziadek, ubolewam, że  współczesna dzieciarnia nie przeżyje fascynacji, wywoływanych okrzykami plażowych burłaków, chłopców i dziewcząt, objuczonych workami chipsów, ciągnących po piasku wózki pełne gotowanej kukurydzy, koktajli z mrożonego arbuza czy cytrusów.

Gdy na horyzoncie pojawiali się roznosiciele łakoci, zamierały morskie bitwy, skoki przez fale, a budowanie z takim mozołem grajdoły, same znów zapełniały się piaskiem. Bo wszystkie oczy śledziły przemarsz plażowych kataryniarzy gastronomicznych, wykrzykujących swoje rymowane hasła.

- „Ooooooranżada zimna jak serce teściowej!”

- „Poooooopcorn! Popcorn! Wciąga lepiej niż seriale!”

- „Jaaaaaaaagodzianki świeżutkie! Jagody z lasu, bułka z piekarni!”.

Nie inaczej jest na wszystkich plażach świata.

- „Cocco bello! Cocco fresco!” – Pyszny kokos! Świeży kokos!

- „Granita limone – freddissimaaa!” – Mrożony sorbet cytrynowy – lodowaty!

Ale… tam, tam nie ma już tej poezji, tej polskiej fantazji i rozmachu wyobraźni.

- „Parówki w słońcu – tak samo ciepłe jak w barze!”

I wszystko jasne.

Ceny?

A kto by się na nie oglądał?

Nie po to człowiek jechał te 200-300, a nawet 600 kilometrów, o świcie zajmował miejsce na plaży, kopał reduty i forty obronne, czekał, aż ściągną posiłki: teść, teściowa, stryj Onufry i ciotka Lodzia. Do tego sześcioro wnucząt, kolega z wojska, dawna sąsiadka, co owdowiała zeszłej jesieni, no i my: przewodnicy stada.

Stawaliśmy w pełnym słońcu, a wszystkie jego promienie odbijały się od nieskazitelnej bieli naszej skóry. Tak było, jeszcze przed covidem. Dziś? Plaża – jeśli się zaludnia – zamieni się w galerię sztuki, nieustanne wernisaże i prezentacje dzieł sztuki… tatuażu.

Hm… Gdyby tak połączyć i podsumować powierzchnię wszystkich płócien z namalowanymi na nich arcydziełami sztuki świata, licząc od najstarszych po najnowsze a uzyskany wynik zestawić z powierzchnią ciał, zadrukowanych wstrzykniętymi pod skórę bohomazo-kuriozami – moglibyśmy zapakować cały Układ Słoneczny.

Blłyeee…

Od wczoraj – świeci i wieje. Idę więc, od zejścia dla świń – niegdyś chyba „K” (od tego roku w Międzyzdrojach zejścia na plażę oznakowano wielkogabarytowymi sylwetkami zwierząt) – po „zielone schody”, na lewo od których rozciąga się plaża dla naturystów. A jakie zwierzę ją symbolizuje? Niedźwiedź brunatny. Łeb ma spuszczony w dół, jakby w piachu grzybów szukał. Podpowiadam, na wypadek, gdyby wnuczę zapytało, a czego ten miś tu szuka? No bo przecież nie golasów!

Idę, a właściwie to zachwyt mnie niesie… Jak bohatera piosenki Tadeusza Chyły:

Cysorz to ma klawe życie

Oraz wyżywienie klawe!

Przede mną – Venus z Milo, powiat ciecierzycki, wieś Zasówa. Prowadzi na sznureczku białą kuleczkę na czterech łapkach. Ta popiskuje, jak naciśnięta znienacka gumowa kaczuszka. Ale na łydce owej damy – widzę paszczę krokodyla. Ale tak sprytnie ułożoną, że praca mięśni animuje potwora, zamieniając go przy podniesieniu łydki w sokoła, a po opuszczeniu – w uśmiech znanego polityka. Kiedy jednak stoi – krokodyl znad Nilu – jak żywy.

Z naprzeciwka – nadciąga właśnie kawaleria w bikini wyłącznie symbolicznym, bo funkcje przyzwoitki przejęły dwa napierśne tatuaże. Na lewym – drwal, na drugim – jego kompan. I co te chłopy robią? Jak pani idzie – piłują. Jak się roznegliżowana galeria zatrzymuje – chłopy prawdziwe i namalowane – pot z czoła ocierają.

Omal się (w sposób kontrolowany) nie potknąłem na widok tej instalacji artystycznej. W gruncie rzeczy, niczym kaskader, chciałem sprawdzić, czy chłopaki mają szansę przeciąć to, co piłują? Ale zmroziło mnie spojrzenie nosicielki tej doskonale animowanej sceny. Nagle odrzuciła głowę w prawą stronę, ukazując wyłaniający się zza ucha łeb żmii… Anakonda? Kobra? Nie mam pojęcia, ale bliźniaczo podobna do mijającej mnie właśnie galerianki.

Przywołałem to określenie bez związku z tytułem filmu Katarzyny Rosłaniec (nie oglądałem), by ratować i odbudowywać logiczne znacznie i pole semantyczne określenia „galerianka” – a więc – dla mnie – dzieło sztuki, sztuką znamionowane, godne galerii.

Ale… Ja tu jakieś ambicje, cele, zamiary manifestuję, gdy przed oczyma mam kolejny Luwr połączony z National Gallery. Omal się nie rozpłakałem. Ze wzruszenia. No bo ile lat mógł mieć ten idący w moją stronę młody człowiek? No? 17? Tyle ile ja, gdy wzorem seksapilu były one… Chłopak nagle zatrzymał się, stanął na niewysokim klifie wzniesionym po wczorajszym sztormie i zapatrzył się w morze… Na torsie miał taki tatuaż: muskularne ramiona, o dłoniach ułożonych w zamykającą się muszę, niosą wizerunek niegdysiejszego symbolu sexu – MM albo BB.

Proszę nikomu nie powtarzać, ale… ja zdobyłem wtedy ten magiczny długopis, których tysiące polscy marynarze przywozili z Włoch, w ramach szerzenia edukacji morskiej. Długopis w pozycji pionowej, miał na obsadce sylwetkę przypominającą kształty wymienionych gwiazd ekranu. Ale kiedy się długopis kładło, lub – o zgrozo! – odwracało do góry, pardon, nogami – owe damy traciły opięty kostium, ukazując… ukazując…. To, o czym się ówczesnym filozofom nie śniło.

Dla mnie – Grand Prix plażowego tatuażu. A przy okazji – jakie wspomnienia!

Te – prysły – wraz z bryzgiem plusku, z jakim minęły mnie dwie „kurierki plażowe”, bo jak nazwać dziewczyny o włosach długich do pasa, spiętych w koński ogon, z których każdy wycinał hołubce. Typowe dla tego tańca „klaśnięcia” – tutaj wykonywały dwie wytatuowane Baby Jagi. Tak, każda z panien miała czarownicę na miotle, wprasowaną w skórę. No, jak to gdzie? Tam, gdzie można wytatuować tylko czarownice (od: czarować). Silniki owych mioteł były tam, gdzie silniki być powinny. Czyli – na swoim miejscu.

Jak one swingowały, jak muskały fale, wprawiając moje oczy w zez astygmatyczny. Bo oto „wiedźmy” z atramentu rosły i malały, odbijały w lewo, a to w parwo i gdy już, już chciałem za nimi pobiec, ta z prawej strony – runęła w wodę.

No! No? Nie wymarzyłbym sobie lepszej sytuacji! Rzuciłem się na ratunek i już, już chciałem zanurkować, by sobą złagodzić uderzenie Baby Jagi o dno, gdy jej żywicielka tak się jakoś wykręciła, niby w chińska siódemkę, że… złapała mą pełną poświęcenia fizyczność, postawiła na brzegu i obdarzyła uśmiechem.

- Proszę uważać. Morze jest zdradliwe. A pan wydaje się taki… eteryczny, rozmarzony… Dokładnie jak mój dziadziuś…

I pobiegły dalej. Po kilkunastu metrach obejrzała się i… i… pomachała mi ręką.

W tym momencie usłyszałem ten tak rozpoznawalny dźwięk zwiastujący wiadomość SMS od mojej M (bo w domu to ja jestem James Bond).

Ruchem zwinnym w stylu Johna McEnroe’a na kortach Wimbledonu, uchwyciłem smartfona, jak on piłkę, którą zamierzał posłać z kosmiczną prędkością w stronę przeciwnika, i… i… wpatrując się w przeszywający mnie ze zdjęcia wzrok z podpisem M – zbliżyłem M mojego życia do mojego M, które – gdyby nie ono – byłoby jak W z wierszyka poety o abecadle co z pieca spadło – śląc do mikrofonu mój wiernopoddańczy, żarliwy i przepełniony tęsknotą wzdech…

- Co? Nudzisz się?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, konstatując, że właśnie doszedłem do granicy plaży, oddzielającej tekstylnych od ludzi żądnych słońca całym ciałem.

- To wymyj łazienkę: kabinę, lustra, podłogę. Wrzuć na dno szafy te ciężkie, zimowe bluzy. Zrób porządek w biurku i na nim. Wyrzuć coś do śmieci. Uwalniaj świat od siebie. A wtedy poczujesz się lepiej. No to pa…

Paa, pa, papa…

Uniosłem wzrok. Ale przez chwilę nic nie widziałem, choć wokół było gwarno, wesoło i goło.

I ani jednego tatuażu.

O co chodzi?

O ile na nagim ciele jest więcej inspiracji i powierzchni do artystycznej imaginacji, kreacji i wizji. Już, już wyobraźnia ruszała, niczym Walkiria z pomysłami, co by tu można byłoby wytatuować: wokół, nad, pod albo z boku…? Ale wenę rozstrzelił ten sam SMSowy dźwięk mojej MA.

- Pamiętaj, że w sobotę idziemy na artystyczny piknik do Willi Lentza. Oczyść myśli, zresetuj wyobraźnię, abyś mógł chłonąć prawdziwą sztukę. Idź nad morze na spacer, żeby ci wiatr wywiał z głowy nieuczesane myśli, a woda zmyła spod stóp wszelkie ziemskie pokusy. Tylko mi się tam nie zgub, Blady Runnerze. I chociaż rozepnij koszulę, niech cię trochę słońce „weźmie”… No to pa…

Pa pa rapa pa…

Jaki mam wyraz twarzy? No właśnie, dokładnie taki. A skąd Państwo wiedzą? A – rozumiem – to przecież tak typowy, dla każdego z nas, mężczyzn wyzwolonych, wzrok niczym nie ograniczony.

- A – jak pomyślałem, tak zrobiłem. – Wrócę drogą przez las…

Chłód i oddalający się szum morza był idealnym tłem dla ptasiego rozgardiaszu. Co te niebożęta tak się emocjonują? Ileż one mają sobie do wyśpiewania i wygwizdania.

Wokół – zieleń. Bujne chaszczowiska i krzaczyska. A tam, w głębi? O, dawno tu nie byłem – tak, polana. Ale jaka zgrabna, kameralna. I poziomka mnie wita, a tu – czarny chrząszczyk się spieszy, pewnie jak ja – posprzątać łazienkę.

Hm… Nic tylko za pędzel i farby chwycić, malować tę sielskość, naturalność, zwiewność i słoneczność. Wietrzyk powiał, listki się – połaskotane – bezgłośnie i zalotnie zachichrały.

I ja w samym środku tej harmonii natury, a zarazem – natury harmonii…

Nos mam długi, wiec – z braku dzięcioła – mogę twórczo dopełnić ten obraz. Gdyby taka potrzeba powstała.

- Prawdziwa sztuka rodzi się na trawie, pośród drzew i muszek, co doceni każdy ptaszek!

Rozejrzałem się wokół, lekko skonfundowany. Czyj to głos? Kto tu jest?

- A tam – ślimaczek i jeżyna… – coś mi szepce do ucha. – Jest też pająk skryty za swym dziełem i sarenka, to ta twoja znajoma, Zuzia.

Kto to? Skąd to wszystko wiesz? Kim jesteś?

Z tą sarenka to prawda. Zawsze ją spotykam, gdy myśl za bardzo wgłąb łona mi odlatuje. I widzę wtedy ten motyw z Édouarda Maneta – „Le Déjeuner sur l’herbe” (1863), którym wywołał niemały skandal na Salonie Odrzuconych w 1863 roku. Połączył nagość z codziennością. Claude Monet nie dokończył swojej wersji takiego „Śniadania na trawie”, które zaczął malować w 1865 roku. Potem były obrazy Paula Cézanne’a i Pablo Picassa.

Tradycja „artystycznych” (trochę naciągam) spotkań artystów na łonie natury, na trawie sięga renesansu. „Koncert wiejski” (ok. 1510) przypisywany Giorgione lub Tycjanowi, przedstawia nagie postaci kobiece wśród ubranych mężczyzn. Inną realizacją tej idei jest

„Sąd Parysa” Rafaela, ukazujący… Nie, nie podejmę się opisu tych kompozycji. Cóż za żywiołowy, zmysłowy i wyzwolony to temat – ów sąd nad Parysem! Podejmowali go najwięksi z twórców: Cranach, Rafael, Rubens, Watteau, Boucher czy Renoir. A Henryk Hektor Siemiradzki, z całą serią obrazów „wyzwolonych” – zapewne stanie się niebawem naszym, polskim „wielkim odkryciem”. Tak jak przeżywaliśmy i nadal pozostajemy pod wpływem wystaw Chełmońskiego i Malczewskiego. To dzięki temu nurtowi w malarstwie ludzie uświadomili sobie, że są częścią natury, a zarazem natura współtworzy nas, na wzór i swoje podobieństwo.

Z tej ciągle trwającej pewnej niezgrabności w dochodzeniu do powyższego wniosku pozostały w języku wyraźne ślady. Choćby angielski „picnic”, które to słowo pochodzi od francuskiego wyrażenia „pique-nique”

• pique – od czasownika „piquer” – „wybierać”, „dziobać”, „skubać”.

• nique – archaiczne francuskie określenie na „drobnostkę” lub „coś bezwartościowego”, także „małą przyjemność”.

Początkowo francuskie „pique-nique” odnosiło się do spotkań towarzyskich, podczas których każdy z uczestników wnosił swoją część jedzenia lub napojów. Biesiady organizowano głównie w pomieszczeniach. Z czasem, szczególnie od XVIII wieku, znaczenie słowa zaczęło obejmować posiłki organizowane na świeżym powietrzu, w plenerze.

My dodaliśmy do powyższego swój językowy, choć zapożyczony z niemieckiego wkład: Mischmasch – od czasownika niemieckiego mischen, czyli „mieszać” oraz rzeczownika Masch (lub potocznego „maschen” – gmatwać, plątać)

I takie pewnie pozostałoby to nasze artystyczne piknikowe miszmaszenie, gdyby nie – no właśnie – nowa idea – zrodzona w inspirujących wnętrzach Willi Lentza – artystycznych śniadań na trawie, z okazji 80 lecia Szczecina, wśród szczecińskich obrazów, namalowanych tutaj, w latach 1945 – 1989. Wystawa tych prac z zasobów prywatnych kolekcjonerów i instytucji – to możliwość zapoznania się dziełami niekiedy pierwszy raz prezentowanymi publicznie.

I my tam będziemy, a zamiast gotowanej kukurydzy od nadmorskiego sprzedawcy – pięknem szczecińskiego malarstwa, przy dźwiękach muzyki, wśród admiratorów sztuki delektować się będziemy, stając się ambasadorami nowej idei – spotkań ludzi zakochanych w sztuce. Może owocem tych uniesień będzie… muza malarstwa? A to nie wiedzą Państwo? Wśród klasycznych dziewięciu muz greckich, nie było muzy malarstwa!

Pora to zmienić!